Nasi w Kirgistanie

15.10.2015, 09:48

W parku na niemal każdej ławce zakochana para. Ciekawe, że Kirgizi trzymają za ręce Kirgizki, a młodzieńcy o europejskim wyglądzie obściskują podobne sobie dziewczyny. Nie zauważyłem żadnej mieszanej pary, a takie małżeństwa, jak słyszę, się zdarzają, choć niezbyt często. Przechodzę obok miejsca, gdzie jeszcze niedawno stał pomnik naszego rodaka Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego. Monumentu już nie ma. Sentymentu do czasów Dzierżyńskiego też nie?

Polskie „Odrodzenie”

Spis narodowościowy z końca lat 90. wykazał, że w tym niespełna sześciomilionowym kraju mieszka jedynie 750 osób, które podały narodowość polską. Wszyscy niemal są potomkami Polaków wywiezionych w czasie pierwszej fazy deportacji, a więc z terenów tzw. Dzierżowszczyzny i Marchlewszczyzny, czyli sowieckich republik ukraińskiej i białoruskiej. Ich, prawnuków obywateli I Rzeczypospolitej, droga do Polski była i jest dłuższa niż tych z Kresów Wschodnich II RP.

Szefem Polskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego „Odrodzenie” w Kirgistanie jest człowiek instytucja – pani Zenona Ślązak-Biegalijewa (założyła je 17 lat temu). Żona rektora państwowego konserwatorium muzycznego w Biszkeku Muratbeka Biegalijewa, łodzianka z urodzenia, przyjechała na studia muzyczne do Moskwy i nigdy nie myślała, że otrzyma od Opatrzności misję ratowania polskości w Azji Środkowej.

Dwa pokoiki – siedziba naszej organizacji w budynku przeznaczonym specjalnie dla mniejszości narodowych – są polską enklawą na rubieżach dawnego ZSRS. W jednym na ścianie wisi, niczym w czasach mojego dzieciństwa, poczet królów polskich. Na półkach numery kwartalnika „Polonus w Kirgistanie”, wydawanego na dobrym poziomie edytorskim i epatującego piękną polszczyzną. W drugim małym pokoju portrety mocarzy polskiego ducha.

Ze ściany w budynku w centrum azjatyckiego Biszkeku patrzą na mnie: Rej, Kochanowski, Kołłątaj, Krasicki, Staszic, Fredro, Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Asnyk, Orzeszkowa, Konopnicka, Żeromski, Leśmian, Dąbrowska, Baczyński. Jakby czas stanął w miejscu, a duchy wielkich Polaków łączyły się z duchami deportowanych i mordowanych wyłącznie z jednego powodu – bo byli Polakami. Nad wszystkim góruje godło walecznej warszawskiej syrenki – jakby metafora znoju i walki kirgiskich Polaków. Plakat z najważniejszymi datami z pontyfikatu polskiego papieża to sygnał, że na tym końcu świata bycie Polakiem oznacza bycie katolikiem, bez żadnych tam warszawskich niuansów. A obok podobny ścienny poster z historią UE, coś jak aluzja: „A my w tej Azji jesteśmy Polakami, a więc Europejczykami”.

„Moją Ojczyzną jest polska mowa”

W tym dwuizbowym polskim królestwie, sąsiadującym z siedzibami organizacji Bułgarów, Koreańczyków i Turków, odbywają się kursy języka polskiego. Jeden jest dla dzieci, drugi dla młodzieży, trzeci dla dorosłych początkujących, czwarty dla dorosłych zaawansowanych. Szkoła niby jest sobotnia – wtedy jedyna polska nauczycielka w Kirgistanie prowadzi zajęcia od 8 rano do nieraz 17 po południu – ale często mowa ojczysta rozbrzmiewa i w inne dni tygodnia.

„Pani od polskiego” to dziewczyna spod Nowego Sącza, Sabina Mężyk, która jednocześnie, od wtorku do piątku, prowadzi lektoraty naszego języka na dwóch uczelniach wyższych w stolicy Kirgistanu. Pierwsza to KNU, czyli Kirgiski Uniwersytet Narodowy, gdzie ma dziewięć studentek, a drugi to Uniwersytet Humanistyczny w Biszkeku, gdzie w zeszłym roku akademickim miała 11 studentów, a w tym roku prowadzi już dwie grupy po 16 studentów, którzy wybierają między filologią polską a czeską. Skądinąd nasz język był nauczany w jednej ze szkół w stolicy kraju, ale zmieniła się pogoda i już go nie ma. Pani Sabina pewnie nawet nie myśli, że to właśnie o takich jak ona pisarz Żeromski, spoglądający z portretu na uczących się mowy ojczystej, napisał „Siłaczkę”. Równie dobrze zapisała się na polskich kartach w Kirgizji poprzednia nauczycielka, Krystyna Sadura-Pałac, która pełniła tu służbę dla polskości w roku szkolnym 2013–2014.

Władze pokrywają koszty czynszu, światła, ogrzewania siedziby polskiej organizacji. Reszta jest już na tutejszych polskich głowach. A nasi w Kirgistanie dostają wsparcie od naszych w kraju: podkrakowska gmina Raciechowice od lat pokrywa koszty przyjazdu i wakacyjnego pobytu polskich dzieciaków z kraju pod chińską granicą. Także i tego lata. Tym razem grupa była większa: 16 dzieci, czterech opiekunów i 20 dorosłych. Niektórzy w ojczyźnie przodków byli po raz pierwszy.

Repatriantów jest stąd tyle co kot napłakał. Można oczywiście mówić, że skoro naszych rodaków tutaj mało, to i wraca mało. Rzecz chyba jednak bardziej w hermetycznie zamkniętych drzwiach do ojczystego domu – tak jakby krajanie byli dla Rzeczypospolitej zagrożeniem, intruzem, natrętną muchą. Dotąd do Polski wyjechało może z sześć rodzin. Teraz wyjeżdża kolejna. Ale czemu na zgodę czekać musiała około 10 lat? Na studia do Polski wyjechało pięć osób – wróciła tylko jedna (80 proc. wyjeżdżających stanowią dziewczęta). Teraz wyjechały kolejne dwie. Jedna z polskich działaczek mówi, że „studenci powinni mieć szansę zostać w Polsce, bo znają język i szybko się aklimatyzują”. Cóż, tego muszą chcieć dwie strony.

Przetrwali, są, będą...

Z siedziby „Odrodzenia” jest widok na plac Ała-Too (nazwa od pasma górskiego) – centralny punkt miasta. To świetna lokalizacja, stąd wszędzie blisko. Do mojego hotelu droga z placu Ała-Too prowadzi albo koło pomnika poległych „za władzę sowiecką”, albo tuż przy rosyjskim Teatrze Dramatycznym. To może pójść dłuższą drogą?

Miejscowi narzekają na coraz większą drożyznę. A cały kraj zalany jest towarami z Chin. Później są one reeksportowane do Kazachstanu i Rosji. Tak jak w Europie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak w Azji Centralnej ponoć do Dordoj, czyli największego w postsowieckiej Azji bazaru. Wszystko to jest ciekawe, jednak dla mnie ważniejszy od śledzenia legalnego i nielegalnego ruchu towarów między ChRL a dawnymi republikami radzieckimi jest fakt, że w „Odrodzeniu” jest polska biblioteczka, mapa Polski i kalendarz przygotowany przez polskie dzieciaki. Nawet te o nieco skośnych oczach – bo jest i takich kilkoro (w tym jedno małżeństwa… polsko-koreańskiego). Zatem przyszłość przed Sarmatami na kirgis­kiej ziemi jest. I to obojętnie, czy jest ich 1500, jak podawało jakiś czas temu polskie MSZ, czy jest to 1200 osób przyznających się do polskich korzeni, czy też 750 według władz. „Polska poza Polską” (by użyć określenia polskiego papieża o Polakach żyjących poza Ojczyzną) w Kirgistanie ostanie się na pewno. Najtrudniejsze – czerwoną Rosję – ma już za sobą.

W Kirgistanie sporo jest mniejszości narodowych. Wbrew pozorom to nie Rosjanie, których jest przeszło 360 tys., są spośród nich mniejszością nr 1, lecz Uzbecy (blisko 900 tys.). Na trzecim miejscu są chińscy muzułmanie (sunnici) – Dunganie (prawie 70 tys.), sporo też jest Tadżyków (51 tys.), Turków (41 tys.), Kazachów (34 tys.), Tatarów (28 tys.) oraz Azerów (19 tys.) i Koreańczyków (17 tys.), choć ci ostatni skoncentrowali się przede wszystkim w sąsiednim Kazachstanie. Ponadto są tu przedstawiciele jednego z najliczniejszych narodów na świecie nieposiadających swojego państwa – czyli Kurdowie (13 tys.) – a także Ukraińcy (też 13 tys.). Jest też resztka Niemców (8500) – bo olbrzymia większość, podobnie jak z Kazachstanu, wyjechała. RFN, inaczej niż Rzeczpospolita, szeroko otworzyła bramy dla swoich repatriantów. Są również Turkmeni (2000) oraz mniej więcej porównywalni z Polakami liczebnie Czeczeni (1700), Baszkirowie (1100) i Białorusini (1000).

Polacy na tle tej mozaiki są nie największą, ale ważną i trwałą, jak się wydaje, wspólnotą.